STRONA GŁÓWNA BIOGRAFIA
DYSKOGRAFIA
TEKSTY
FOTOGRAFIE
WYWIADY
"Gwiazda XL"
<<<powrót
INFORMACJE
MULTIMEDIA
KSIĘGA
GOŚCI
CHAT
SONDA
KONTAKT
|
|
|
Budzi kontrowersje zarówno jako muzyk,
jak i producent. Jedni wieszają na nim psy, inni
wychwalają go pod niebiosa. Rok 1996 należał do niego.
Zaczęło sio od Paszportu "Polityki", potem
wyróżniono go czterema Fryderykami. O swoich
przemianach, produkcji muzycznej, aranżacji,
"OjDADAnie" i Republice opowiada Grzegorz
Ciechowski.
"XL"
- Czy kiedy miałeś osiemnaście lat i kończyłeś
liceum wiedziałeś, że staniesz się stałym elementem
w krajobrazie polskiej muzyki?
Grzegorz Ciechowski - Prawdę mówiąc, gdyby mi to
wówczas wywróżyła Cyganka, nie dałbym jej złamanego
grosza, bo uznałbym to za kompletną bzdurę. Równie
dobrze mogłaby mi powiedzieć, że zostanę Indianinem,
kapitanem statku, pilotem myśliwca albo księgowym.
Wtedy nagranie płyty było dla mnie kosmicznie
niewyobrażalne, tak samo jak nawigacja czy sporządzenie
rocznego bilansu firmy.
"XL"
- Spośród czterech zdobytych Fryderyków jednym
uhonorowano Cię za Aranżację Roku, drugim
za Produkcję. Te terminy mogą nie być jasne dla
przeciętnego słuchacza. Czy mógłbyś wyjaśnić, czym
różni się profesja producenta od profesji aranżera?
G. C. - Produkcja w moim wydaniu polega na łączeniu
obu zadań. Dlatego ucieszyłem się, że kategorie
aranżera i producenta zostały rozdzielone. Sądzę, że
powinienem dostać jednego Fryderyka. Producent powinien
być głęboko zaangażowany w aranżację płyty. Bywa
jednak, że ogranicza się do proponowania pewnych
rozwiązań. Powiedzmy, ma pomysł, by w trzech utworach
z płyty zagrała orkiestra symfoniczna. Prosi więc
aranżerów, by napisali odpowiednie partie, sugeruje
nastrój instrumentacji. Zaaranżowanie orkiestry
smyczkowej jest, niestety, fachem. To rodzaj rzemiosła,
które trzeba dobrze znać, a ja muszę robić to, co
umiem najlepiej. Natomiast pracę producenta najłatwiej
wyjaśnić na przykładzie.
Wyobraź sobie, że młody zespół zwraca się do ciebie
z prośbą o produkcję. Po przesłuchaniu kasety demo
sugerujesz np. skrócenie utworów, zastąpienie trąbki
saksofonem albo fortepianu pianem Fendera, dodanie tu i
tu sola na fagocie, tam chórków, które muszą
zabrzmieć tak a nie inaczej. Raptem oni stają przed
tobą, otwierają usta ze zdziwienia i mówią, że
właściwie oni tak chcieli, ale nie potrafili tego
wyartykułować. Producent mówi szybciej, działa na
skróty i co najważniejsze, nie może stwarzać sytuacji
artystycznie obcej taśmie demo. Jeżeli to zrobi, nie
jest producentem, tylko zabójcą muzyki. Nigdy nie
staram się podejmować jakichkolwiek wysiłków, jeżeli
po przesłuchaniu nagrań demo wiem, że nie jestem w
stanie artystycznie nic z nich wykrzesać. Nigdy nie
zabieram się za produkcję tylko po to, by zarobić
określone pieniądze - nawet jeżeli miałyby to być
spore pieniądze.
"XL"
- Kiedy na dobrą sprawę stałeś się producentem?
G.C. - Pierwszą świadomą produkcją była
"Czarna płyta" Obywatela G.C (Tonpress -
przyp. red.). Oczywiście korzystałem wtedy z pomysłów
Rafała Paczkowskiego i Jacka Sylwina, ale - to prawda -
właśnie ten album był dla mnie pierwszym
doświadczeniem producenckim. W czasie realizacji tej
płyty poznałem możliwości studia nagraniowego.
Natomiast drugi album Obywatela, "Tak, tak"
(Polskie Nagrania - przyp. red.) był już produkowany z
inną świadomością. Wszystkie pomysły Rafała
musiały być filtrowane przeze mnie. On pokazywał mi
wszystkie możliwości, ja wybierałem te, o które mi
chodziło. Jednak pierwszą samodzielną produkcją
była, robiona na zlecenie Dietera Meiera, praca nad
albumem Mony Mur. Meier podjął współpracę z
Małgorzatą Potocką w sprawach stricte filmowych.
Bywając u nas w domu, zobaczył, czym się zajmuję i
jak pracuję, i zaproponował mi wyprodukowanie płyty.
Chciał, by album był bardzo europejski; oczekiwał
topowego brzmienia, zaangażowania orkiestry
symfonicznej. Nie postawiono żadnych ograniczeń
finansowych. Mogłem nawet kupić potrzebne instrumenty.
Wtedy to po raz pierwszy razem z Rafałem Paczkowskim i
Leszkiem Kamińskim mogliśmy uczestniczyć w tzw.
"superprodukcji". Co najśmieszniejsze, płyta
Mony nigdy nie ujrzała światła dziennego. Okazało
się, że choć firma RCA wyłożyła pieniądze na
produkcję albumu, zrezygnowała z jego promocji. Wtedy
dowiedziałem się, że firmy po nagraniu znakomitej
nawet taśmy-matki często wycofują się z projektu.
Zdają sobie sprawę, że nie są w stanie go
udźwignąć ani w tym roku, ani nawet w następnym. Moja
praca producencka z polskimi artystami zaczęła się od
dwu nagrań Basi Sikorskiej. Taśmy trafiły do PolyGramu
i choć Basia kontraktu nie podpisała, zostałem
zaangażowany jako producent płyty Kasi Kowalskiej
("Gemini" - przyp. red.). Od tego czasu
produkuję mniej więcej dwie płyty rocznie. Nigdy nie
prowadzę kilku projektów jednocześnie. Zazwyczaj
jestem obecny przy powstawaniu samych kompozycji, jestem
zaangażowany w pisanie tekstów, więc naturalnie, to
musi trwać. W tej chwili wiadomo, że z jednej produkcji
przeszedłem prosto w drugą, czyli skończyłem pracę z
Krzysztofem Antkowiakiem ("Delfin" - przyp.
red.), zacząłem z Justyną, i do końca czerwca nie
byłem w stanie robić niczego innego. Dopiero teraz
mogę podjąć decyzję, co robię dalej. Mam pomysł na
projekt pokrewny płycie "OjDADAna" (EMI
-przyp. red.), ale tym razem materiałem wyjściowym ma
być muzyka operowa. Poza tym budzi się we mnie głód
bardziej osobistej wypowiedzi - prawdopodobnie zrobię
tzw. zgrupowanie i w tym roku weźmiemy się za
przygotowanie nowej płyty Republiki.
"XL"
- W jednym z wywiadów powiedziałeś, że Twoje
zainteresowanie muzyką ludową wzięło się częściowo
z zachodniej mody, częściowo z Twoich inspiracji
muzycznych...
G.C. - W swoich inspiracjach posługuję się jedynie
własnym gustem. W tej chwili powoływanie się na
konkretne wytwórnie czy studia nie ma sensu. Jesteśmy
nie tylko w pewnym punkcie mentalnym - zbliża się
przecież koniec drugiego tysiąclecia - ale i
technologicznym. Tak więc z o wiele większym
zrozumieniem traktujemy nowe rzeczy, które powstają na
Zachodzie - o dziwo, one wciąż powstają tam najpierw.
Jednak dystans zmniejsza się z roku na rok. Zapewne za
chwilę będziemy uczestniczyli w czymś, co będzie nowe
dla ludzi stamtąd. Na czym to polega? Z jednej strony na
nagromadzeniu doświadczeń, z drugiej na umiejętności
przewidywania tego, co wisi w powietrzu. Póki co udaje
mi się przewidywać to, co może zdarzyć się na
polskim rynku muzycznym. Wiele osób miało ochotę
nagrać swoją "OjDADAnę" - ja mam już to za
sobą. Mój apetyt został zaspokojony i mogę teraz
śmiało nagrywać inne płyty. Wiem jednak, że gdyby
ktoś mnie wyprzedził, mógłbym mieć pretensje tylko
do siebie.
"XL"
- Bacznie obserwujesz artystów, którym pomagasz. Jak
zatem mógłbyś ocenić najnowsze dokonania Krzysztofa
Antkowiaka i Justyny Steczkowskiej?
G.C. - Z produkcją jest tak, jak ze strojami.
Zupełnie inaczej ubiera się w dźwięki Justynę,
inaczej Krzyśka, jeszcze inaczej Kaśkę Kowalską.
Inaczej pracuje się, gdy jest choć nić porozumienia, a
zupełnie inaczej, kiedy odbywa się to na zasadzie
walki. Jestem bardzo zaangażowany w te projekty, więc
moje zdanie nie może być obiektywne. Wszyscy
pamiętają wcielenie artystyczne, nadane kiedyś
Krzysztofowi przez autorów i kompozytorów. Kiedy
przystępowaliśmy do produkcji płyty, musieliśmy
zadać sobie pytanie, czy Krzysiek jest w stanie sam się
ukonstytuować. Byłem tego pewny i myślę, że to nam
się udało. Muzykę, którą uprawia, mógłbym
określić mianem nowoczesnego popu z całą
konsekwencją tego, co możemy zawrzeć w tym
określeniu. Jeżeli miałbym szukać konkretnego adresu
stylistycznego, przeglądałbym płyty Seala, Prince'a...
Krzysztof, by powiedzieć coś o sobie dorosłym
językiem, musiał odczekać osiem czy dziewięć lat, by
opadł wizerunek śpiewającego dzieciaka ukształtowany
przez album "Zakazany owoc". Z kolei Justyna
zmieniła się na oczach wszystkich i mam nadzieję, że
płyta, nad którą właśnie pracujemy, będzie tę
metamorfozę oddawała.
"XL"
- Czy nie sądzisz, że nagrodzenie jej czterema
Fryderkami może ją trochę zdemoralizować?
G.C. - Justyna pochodzi z wielodzietnej, bardzo
pożądnej rodziny. Tak więc tak spektakularny sukces
jak zdobycie czterech Fryderyków nie zmieni jej
mentalności. W rodzinie Steczkowskich kindersztuba jest
jak znak jakości na towarze - jest wryta w każdy gest i
każde zachowanie. Justyna ma świadomość, że musi
teraz pracować nad płytą, która musi być lepsza od
"Dziewczyny szamana" (EMI - przyp. red.).
"XL"
- Wymieniłeś wcześniej nazwisko Dietera Meiera.
Wydaje mi się, że pod względem myśli producenckiej
płyta "OjDADAna" jest utrzymana w duchu
Yello...
G.C. - Yello o wiele, wiele lat wyprzedzało całą
Europę. Meier i Blank uprawiali muzykę samplerową i
komputerową już dziesięć, piętnaście lat temu.
Dokonania tego typu siłą rzeczy muszą kojarzyć się z
Yello. Wydaje mi się, że lekkość, która towarzyszy
produkcjom tej grupy, jest czymś, do czego instynktownie
dążę, szukając równowagi między płytami Republiki
a nagraniami Justyny Steczkowskiej. Do tej lekkości
dążyłem, szukając balansu między głosem autorskim a
wypowiedziami za pomocą muzyki ludowej. Chciałem, by
"OjDADAna" była płytą lekką, zdystansowaną
i... z jajem.
"XL"
- Co dało Ci jej nagranie?
G.C. - Było to dla mnie bardzo ważne
doświadczenie. Po pierwsze, teraz zupełnie inaczej na
nią patrzę. Po drugie, kiedy dzieciaki wołają na mnie
na ulicy: "Piejo kury, piejo", mam
świadomość, że dotarło do nich coś, co pewnie
umknęłoby im. I choć została im tylko ta jedna fraza,
bardzo się cieszę. Daje mi to pewność, że dobrze
zrobiłem, grzebiąc w archiwach. Po kilku latach, gdy
opadną emocje - cały czas mam problemy ze
Stowarzyszeniem Twórców Ludowych - bez obciążeń
będzie zwracało się uwagę, że jest to muzyka
przesiąknięta radością albo smutkiem. Zresztą
odbieram wiele sygnałów od ludzi z zagranicy, którzy
nie znali dotąd mojej muzyki, a poznali ją właśnie
dzięki "OjDADAnie". Siła tych źródłowych
nagrań jest tak duża, że słuchają tej płyty nawet w
Japonii.
"XL"
- W latach 80. komponowałaś wszystkie utwory
Republiki. Na płytach "Siódma pieczęć" i
"Republika marzeń" siły się rozkładają...
G.C. - W repertuarze Republiki zweryfikowanym przez
pierwsze koncerty najbardziej aktywnym kompozytorem był
Sławek Ciesielski. Jego kompozycje nie przepadły
dlatego, że ja dorwałem się do władzy i
zarządziłem, że od tej pory zespół będzie pracował
na moje tantiemy autorskie. Stało się tak dlatego, że
moje utwory były bardziej wyraziste i lepiej pasowały
do repertuaru, który chcieliśmy nagrywać.
Przewartościowaniem tego, co robiliśmy, była płyta
"Siódma pieczęć" (Sound-Pol - przyp. red.).
Dokonałem wówczas zabiegu wręcz
"politycznego". Miałem gotowych kilka
utworów, ale rzuciłem je na szalę po swojej stronie,
zachęcając resztę zespołu do przyniesienia własnych
kompozycji. Jednocześnie zaproponowałem podpisanie
wszystkich piosenek czterema nazwiskami. Byłem wtedy
pewny, że dobre kompozycje zostaną, a przy złych nikt
nie będzie się upierał. Był to bardzo dobry zabieg.
Jeżeli natomiast chodzi o "Republikę marzeń"
(EMI - przyp. red.), wszyscy przygotowali się
wcześniej.
"XL"
- W wywiadzie dla "Pompy", promocyjnej
broszury Pomatonu powiedziałeś, że Republika była
"żywym wydawcą, swoistym medium łączącym Cię z
rzeczywistością". Czy w takim razie wydanie tomiku
poezji "Wokół niej" nie zmieniło Twojego
stosunku do zespołu? W jakim stopniu teksty Republiki
oddają Ciebie samego?
G.C. - Nie, Republika i "Wokół niej" to
zupełnie inne sprawy. Tomik zawiera wiersze, z których
większość powstała przed napisaniem mojego pierwszego
tekstu dla Republiki. W zasadzie traktuję go jako
wydanie moich juweniliów i archiwaliów. Jestem w stanie
prześledzić każdą moją płytę, od "Nowych
sytuacji" po "Republikę marzeń" i
dokładnie opisać adresy piosenek. Słabość
"Republiki marzeń" polega na ich rozkodowaniu,
ale towarzyszyły mi wtedy bardzo silne emocje. Jedyną
odpowiedzią, jakiej wtedy mogłem udzielić, była ta
płyta. Nie chciałem odpowiadać na idiotyzmy, które
ukazywały się wówczas w prasie brukowej. Jednak, jak
się okazało, płyta nie jest dobrym miejscem na tego
rodzaju publicystykę i z perspektywy żałuję, że na
"Republice marzeń" znalazło się kilka takich
a nie innych piosenek. Z czasem przepadają emocje, a
razem z nimi giną piosenki. Z tej płyty szanuję tylko
"Zapytaj mnie, czy Cię kocham" i "Raka
miłości". Nieraz nagrywamy gorsze płyty, by
czegoś nas nauczyły. Zresztą one często uczą nas
więcej niż dobre płyty. Te dobre emanują tym, co w
nas najlepsze, złe ostrzegają przed tym, co może się
wydarzyć.
"XL"
- Co dzieje się w tej chwili z
Republiką?
G.C. - W zasadzie marzyłem o takim stanie. Kolejna
płyta nie będzie dla mnie ostatnim ratunkiem przed
utonięciem, ale świadomym zabraniem głosu w sytuacji,
gdy będziemy mieli coś do powiedzenia. Dojrzewa już we
mnie chęć nagrania kolejnego albumu. Półtora roku
temu powiedziałem chłopakom, że dopóki nie będziemy
absolutnie pewni - a nie ukrywam, że pewność tak
naprawdę musi się zrodzić we mnie - że chcemy nagrać
nową płytę, nie będziemy robili tego tylko dlatego,
by wypełnić zobowiązania wobec firmy. Nie zmuszajmy
jej do tego, by wydawała i promowała tę płytę.
Zróbmy to wtedy, gdy będziemy mieli stuprocentową
pewność swojego głosu w sprawie "Republika".
To ma być prawdziwa historia, a nie kontraktowe
zobowiązanie. Jeżeli chcesz utrzymywać uwagę
publiczności przez dłuższy czas, musisz się ciągle
zmieniać. Inaczej znudzą się tobą po trzech latach.
Nie wystarczy być jedynie autorem i kompozytorem -
trzeba się ustawicznie zmieniać i szukać nowych
wcieleń. Nie wystarczy być tylko muzykiem, trzeba być
czasami i Indianinem i pilotem, a co najmniej dopuszczać
do siebie takie możliwości.
rozmawiał
Hubert Musiał
fotografie Andrzej Świetlik
|