STRONA GŁÓWNA BIOGRAFIA
DYSKOGRAFIA
TEKSTY
FOTOGRAFIE
WYWIADY
"Pani"
<<<powrót
INFORMACJE
MULTIMEDIA
KSIĘGA
GOŚCI
CHAT
SONDA
KONTAKT
|
|
|
Między Don Giovannim a moralistą
Grzegorz Ciechowski przyznaje, że był
inny w każdym ze swoich trzech ważnych związków z
kobietami. Dziwi się tym,którzy sprzedają intymne
przeżycia. I mężczyznom, którzy nie chcą
uczestniczyć przy porodach własnych dzieci.
PANI:
Jest Pan ojcem trojga dzieci: 13-letniej Weroniki,
6-letniej Helenki i czteroipótletnlego Bruna. Zacznijmy
więc od nich. Co Pan myśli o bezstresowym wychowywaniu
dzieci?
Grzegorz
Clechowsk: Nastąpiła pokoleniowa zmiana. Dzieci nie
są traktowane jak meble, które można przestawiać i
robić z nimi, co się chce. To pełnoprawni członkowie
rodziny, którzy mają prawo do decydowania o wielu
sprawach. Oczywiście w miarę możliwości, na miarę
swojego wieku. Czują to, wiedzą i dzięki temu nie są
tak zahukane, jak my kiedyś, odważniejsze, pewniejsze
siebie. Myślę, że na mój stosunek do Helenki i Bruna
wpłynął fakt uczestniczenia przy ich porodach. Bruno
urodził się w domu, czego proszę nie traktować jako
braku odpowiedzialności. Oczywiście był lekarz,
siedział sobie na dole, czytał gazetę i czekał.
Byłem pierwszą osobą, która widziała główkę
mojego syna pojawiającą się na świecie i muszę
przyznać, że to największe przeżycie w moim życiu.
Dziwię się facetom, którzy rezygnują z czegoś tak
niezwykłego. Może boją się brać udział w tak
intymnym misterium? Nie rozumiem tego.
Jakie
było Pana dzieciństwo?
- Idylla. Tak to przynajmniej wspominam. Pewno
dlatego Tczew, gdzie się urodziłem w 1957 roku, widzę
zalany majowym słońcem. Spokój, wszyscy się znają...
To były lata 60., kiedy jeszcze dzieci mogły chodzić
bezpiecznie do przedszkola, nawet jeśli nie było ono
tak blisko. Mój ojciec był prezesem mleczarni. Dzięki
temu ja i moja siostra mogliśmy zapraszać dzieciaki na
podwórko wewnątrz zakładu mleczarskiego - na podwórko
niezwykłe. Wystarczy powiedzieć - doceniają to
zwłaszcza chłopcy - że w chowanego można się było
bawić w cysternach służących do przewozu mleka. A od
maja do początku października wynosiłem dzieciakom
lody, olbrzymie ilości lodów na wielkich płachtach z
papierowych worków. Myślę, że dzięki takiemu
"argumentowi" udawało mi się być centrum
towarzystwa.
Czyli
od dziecka chciat Pan być w centrum uwagi?
- To prawda. W wieku 16, 17 lat zacząłem
dawać krótkie, ekstrawaganckie recitale. Rozkładałem
niemal całkowicie pianino, żeby dźwięk był
głośniejszy, i grałem improwizacje na temat rockowych
angielskich przebojów. Moje nie poparte żadnymi
szkołami popisy przyjmowane były bardzo życzliwie.
O Ile
wiem, długo jednak opierał się Pan muzyce. Z przekory?
- Nie chciałem chodzić do szkoły muzycznej, bo
miałem to swoje podwórko. Faktem jest, że cała
rodzina ze strony mamy zajmowała się muzykowaniem,
niektórzy nawet zawodowo, a rodzinne uroczystości nie
mogły się obyć bez koncertowania. Prawie
dorównywaliśmy Pospieszalskim. W takiej sytuacji
wydawałoby się naturalne, że powinienem chodzić do
szkoły muzycznej. Życie przyprawia nam kolejne twarze i
teraz znowu wydawałoby się dziwne, gdybym zerwał z
muzyką i zajął się np. wyłącznie pisaniem
scenariuszy (nawiasem mówiąc, ciągnie mnie do tego).
Powiedziano by: "Niech już lepiej Ciechowski zajmie
się znowu pisaniem muzyki, to nie było takie
złe". A kiedy zająłem się właśnie muzyką, a
skończyłem polonistykę, słyszałem: "Przecież
nie będziesz muzykiem, wylądujesz w szkole i będziesz
belfrem. Jak już piszesz te wiersze, to może spróbuj
je opublikować...". Coś przychodzi w pewnym
momencie, udaje mu się zawładnąć mną silnie, pozwala
osiągnąć sukces. Komponuję, gram, śpiewam, piszę
teksty, jestem producentem, ale postrzegany jestem przede
wszystkim jako muzyk. Tak czy owak, nie jestem jednak
łatwy do sportretowania jedną kreską.
Co
wynika z Pana słonecznego dzieciństwa? Co ono Panu
dało?
- Wewnętrzną równowagę. Wiedziałem, że
jest tata i mama, że w domu zawsze kogoś zastanę, że
wszystko jest stabilne... Dzieciństwo obdarzyło mnie na
całe życie pewnością. Dzięki niemu jestem może nie
optymistą, bo to kojarzy mi się za bardzo z
wesołkowatością, ale na pewno jestem facetem, który
nie poddaje się, nie załamuje, kiedy nic nie wychodzi.
Mam też przeświadczenie, że teraz istnieje
połączenie między moim domem z dzieciństwa a moim
własnym domem.
To
symptomatyczne, że spotykamy się drugi raz i drugi raz
nie na mieście, a u Pana. Na moment pojawił się Bruno
przebrany za pirata, zajrzała żona, kilka innych
sygnałów zaświadczyło o tym, że wszystko tu działa
normalnie, a mężczyzna po przejściach ma wymarzony
dom. Udało się po trzech małżeństwach?
- Formalnie rzecz biorąc, to moje drugie
małżeństwo, bo z Małgosią Potocką nie byliśmy
związani małżeństwem. Ale oczywiście był to jeden z
trzech moich ważnych związków. I prawda, że wreszcie
jestem zadowolony.
Bliżej
Panu do Don Giovanniego czy do moralisty szukającego
udanego związku na lata?
- Żadna z odpowiedzi nie zostałaby odebrana jako
wiarygodna. Na początku uczyłem się bycia w związku z
kobietą. Pierwsze małżeństwo zawarłem w czasie
studiów, w wieku zaledwie 21 lat. Przetrwało do moich
31 lat, czyli jak na całe życie, nie trwało długo,
ale jeśli brać pod uwagę jego nadwątlenie dokonane
przez te 10 lat, wystarczająco długo. W każdym razie
kasacja związku przyniosła mi wielką ulgę. Podobnie
było w drugim związku, z którego z ulgą wyszedłem,
jak to mówią - "goły, ale wesoły", co nie
znaczy, że nie przeżyłem wielu trudnych chwil przed i
po. Oczywiście w określonym czasie i na określonym
etapie każdy ze związków był dla mnie związkiem
najważniejszym i miałem przeświadczenie, że nie
będzie nic dalej, nic ponadto. Z tym że teraz mam
nareszcie to, o co mi chodziło: spokój, jak w domu
rodzinnym, i - przede wszystkim - pewność, że moje
dzieciaki będą podobnie postrzegać dzieciństwo, jak
ja swoje. Weronika, moja starsza córka z poprzedniego
związku, też bardzo dobrze się w tym domu czuje,
spędza tu dużo czasu. To bardzo ważne dla mnie, bądź
co bądź walczyłem o prawo do córki. Trzeba jeszcze
powiedzieć, że w każdym z tych związków byłem w
stosunku do swojej partnerki innym człowiekiem. Każdy z
nich różnił się od następnego i tego, w którym
jestem teraz. Nic dziwnego, codziennie czerpiemy
przecież jakieś nauki i oczywiście dotyczy to także
naszych związków, zwłaszcza tych trwających dłużej.
Dużo się nauczyłem. Być może moje obecne
małżeństwo ma się tek dobrze i dlatego.
Czy w
Pana tekstach można znaleźć bezpośrednie odniesienia
do Pana, Pana przeżyć?
- Są w nich zaszyfrowane pewne emocje, które jestem
w stanie odtworzyć i odnieść do pewnych osób. Im
bardziej mi się to udaje, tym bardziej te teksty lubię.
Zdarza się też czasem, że to, co piszę, niejako
zapowiada stan, którego potem doświadczam. Gdy
powołano mnie do wojska i przez walkmana słuchałem
swoich "Psów Pawiowa", czułem się dokładnie
tak, jak to opisałem wcześniej.
W
jednej z piosenek śpiewał Pan o tym, jak trudno
doczekać się, kiedy dziewczyna wyjdzie spod prysznica.
To zdaje się Pana metoda: zamiast opisywać
skomplikowany stan uczuć i wchodzić w abstrakcję,
opisuje Pan sytuację?
- Opisywanie samych stanów wydaje mi się takim
procederem, który zakłada, że czytelnik musi uwierzyć
w nasze intencje. Ja wolę pisać, co dzieje się np. w
momencie próby opuszczenia mnie, niż wyznawać, że
moja miłość jest wielka, nieskończona itp. Poprzez
opisanie jakiejś konkretnej sytuacji, wydarzenia,
można, moim zdaniem, więcej powiedzieć o zakochaniu,
niż opisując ten stan w sposób abstrakcyjny. Ważny
jest pomysł, potem wysiaduję tekst. To niełatwe, nie
tylko z powodu ograniczenia, jakim jest muzyka.
Łatwiej
napisać tekst piosenki niż muzykę do niej?
- Wydobycie dźwięku z fletu wymaga nauki,
słowo jest do wzięcia od razu, dlatego napisanie tekstu
wydaje się czymś prostszym. Warsztat tekstowy wymaga
takich samych ćwiczeń, jak gra na instrumencie
muzycznym. Mam świadomość, że i ja, niestety,
systematycznie popełniam w tym zakresie grzech
zaniedbania - odciąga mnie muzyka. Poza tym tekst musi
być czytelny na wielu poziomach, zarówno na tym
pierwszym, kiedy ktoś prawie nie słucha, ale czytelna
jest intencja - jak i na tym ostatnim, gdy ktoś
dokładnie obraca każde słowo dookoła. Moja
"Mamona" w pierwszym zetknięciu informowała w
sposób jasny i prosty, że ten tekst napisany został
dla pieniędzy.
A
propos pieniędzy. Dużo Pan wydaje?
- Dużo. Przede wszystkim na sprzęt do roboty -
to studnia bez dna. Poza tym lubię kupować drogie,
markowe rzeczy. Jestem specyficznym snobem, bo nie
cierpię chwalenia się firmami i nie o to mi chodzi, ale
po prostu łatwiej mnie nakłonić do kupna rzeczy
drogiej niż taniej. Nie wiem, czy wypada tak mówić,
ale ja w ogóle nie umiem "przyoszczędzić".
Nie mam oporów przed wydawaniem pieniędzy, jako że nie
mam katastroficznego podejścia do rzeczywistości,
sprowadzającego się do konieczności posiadania forsy
na koncie, bo coś może się stać.
Docenia
Pan swoją wysoką pozycję, osiągnięcia,
popularność?
- Zajmuję się fascynującą robotą, łączącą
się w moim przypadku z pasją, tak więc oczywiście
mogę powiedzieć, że znajduję się w bardzo dobrej dla
siebie sytuacji. Z drugiej jednak strony taka praca,
pozycja lidera zespołu, sukcesy, popularność skazują
nas na demoralizujący tryb życia, zwłaszcza jeśli
kolejnymi sukcesami potwierdzamy naszą pozycję. Myślę
przede wszystkim o tym, że wokół nas, liderów, nawet
jeśli wulkan akurat nie wybucha, nawet nie bulgocze,
tworzy się mniejszy lub większy dwór złożony z
osób, które nas adorują. Dopóki odnosimy sukcesy, nie
ma mowy, by przeniósł się on gdzie indziej, a o
zlikwidowaniu go nie ma co mówić, bo przecież to my
sami niejako go napędzamy - czym większa nasza
aktywność i lepsze efekty, tym dwór większy.
Pozostaje więc balansowanie na linie tak, by nie być
posądzonym o kabotyństwo.
l co z tym
balansowaniem?
- Mam wrażenie, że z czasem wyrobiłem w sobie
pewien rodzaj odporności na pochlebstwa, stać też mnie
na coraz większy dystans, nie przyczyniam się do
rozbudowywania dworu. W ogóle robota, którą wykonuję,
wymaga nieustającej uwagi - zdawania sobie sprawy z
tego, co się z nami dzieje, na jakim jesteśmy etapie.
Zaglądania w głąb siebie. Także i z tego powodu, że
nie można nigdy być pewnym, czy nie wymagamy zbyt dużo
od ludzi, a dla siebie nie jesteśmy zbyt tolerancyjni.
Może zresztą to, że lubię kontrolować swoje stany,
wynika z egocentryzmu? Narzuca go rola, jaką
przyjmujemy. Moja pycha żywi się przecież i tym, że
mnie, a nie Kowalskiego, wypytuje pani o różne sprawy.
W sposób demaskacyjny pycha pojawia się, gdy znani
ludzie z pełną świadomością otwierają swoje szafy
przed pismami brukowymi i wystawiają w nich na pokaz
własne dzieci itp. Przekonani o swojej, absolutnie
nieuzasadnionej, wyjątkowości, o tym, że ich
fizjologiczne stany są stanami fenomenalnymi. To mnie
śmieszy. Patrzę na to jak na komedie, którą ktoś
serwuje mi za darmo, odkrywając nieopatrznie swoje
słabe strony, narażając podbrzusze na ciosy.
W
czasach swojego związku z Małgorzatą Potocką Pan
także sprzedawał w ten sposób prywatność.
- To była totalna głupota. Może mnie tylko
tłumaczyć to, że nie było jeszcze wtedy pism
brukowych, one się dopiero wykluwały. Teraz pewne
zabiegi, stosowane przez niektóre pisma, są już dla
nas bardziej czytelne. Zresztą zapłaciłem - zostałem
srodze ukarany za wspólnie wygłaszane wtedy różne
deklaracje. Tego typu materiały są bardzo mściwe i do
tej pory wycieka z nich jad.
Republika.
Obywatel GC, Grzegorz z Ciechowa. Te kreacje to po
części zasłanianie twarzy?
- Czy można sądzić, że Republika, która od 20
lat wydaje średnio co dwa lata płytę, może liczyć na
dobre przyjęcie z tej racji, że tak długo występuje i
musi z czegoś żyć? Żeby nas chcieli, musimy się
zmieniać. Żeby na nowo stawać na nogi, potrzebujemy
narzędzia, sposobu. "Kreacje" to sposób na
przetrwanie. Mój wizerunek sceniczny był zawsze
konsekwentny i wyraźny, nigdy jednak nie był czymś
odległym ode mnie, nienaturalnym. Jeśli nie noszę
krawata na co dzień, nie noszę go na scenie. Nawet
sobie ostatnio dwa krawaty kupiłem, ale nie umiem ich
wiązać, więc leżą. Myślałem, żeby znaleźć w
Internecie, jak sobie poradzić z tym wiązaniem.
Jaki
rodzaj męskiej elegancji Panu odpowiada? Były rankingi,
więc może jakieś nazwisko?
- Doceniam wagę ubioru, ale rozmowa na ten temat
fetyszyzuje sprawę, co już jest niemęskie.
O
siłowni mężczyźni rozmawiają chętniej. Pan też?
Wiem, że dba pan o ciało.
- I raz na rok, w marcu, dość solidnie poszczę 3,
4 tygodnie. W ten sposób też dbam o niezmienność
podstawowych parametrów, które pozwalają zachować
taki mój wizerunek, do jakiego wszyscy się
przyzwyczaili. Koledzy, a zwłaszcza koleżanki, którym
się to nie udało, narażeni byli na okropne komentarze.
Szczęście
w życiu prywatnym, sukcesy w zawodowym. Jak z biegiem
lat postrzega Pan sukces?
- Na początku im większy był sukces, tym więcej
się nim karmiłem. Potem coraz wyraźniej dostrzegałem,
jak szybko i bezkarnie znika, gimnastykowałem się, by
znów przyszedł, i z pewnym żalem zauważyłem, że jak
wielkiej roboty bym nie wykonywał, by wprowadzić się w
słodki stan sukcesu, to jednak nie oszołomi mnie on
już nigdy tak, jak w latach 80., w początkach
Republiki. To coś takiego, jak z niestałą miłością,
która odchodzi, potem znów wraca, a my - wiedząc, że
ona lubi chodzić na boki - przyjmujemy ją z dystansem.
Uczą też tego porażki i gorycz, która im towarzyszy.
Z czasem łapie się równowagę pomiędzy tym, co w
sukcesie zewnętrzne, czym jedynie się karmimy, a tym,
co w środku. Oczywiście, jeśli dysponujemy jakimś
dorobkiem, łatwiej nasze pomysły realizować i wszyscy
chętniej się nimi interesują.
Na
koniec pytanie: o czym Pan myśli inaczej niż kiedyś?
- Kiedyś deklarowałem, że gdybym mógł tak
zagrać "Love for Sale" jak Charlie Parker,
oddałbym 15 lat życia. Teraz, gdyby jakiś bies
zaglądał mi przez ramię i usiłowałby wyrwać duszę,
nie miałby szans, bo wiem, że ten świat jest piękny,
ale inny, trudny. Praca - fascynująca, ale jednak praca.
Patrzę na muzykę jak warsztatowiec, analitycznie,
chociaż staram się czasem, słuchając starych nagrań,
spojrzeć na nią jak dawniej.
Jeszcze
jedno: o czym Pan przestał myśleć?
- O zdobywaniu kobiet. Nie wysyłam w ogóle takich
sygnałów i to chyba jest tak czytelne, że nie widzę
tabunów, które musiałbym odganiać. Nie ma więc w
ogóle problemu.
Rozmawiała
EWA PIASECKA
|