STRONA GŁÓWNA BIOGRAFIA
DYSKOGRAFIA
TEKSTY
FOTOGRAFIE
WYWIADY
"Dlaczego"
<<<powrót
INFORMACJE
MULTIMEDIA
KSIĘGA
GOŚCI
CHAT
SONDA
KONTAKT
|
|
|
OBYWATEL REPUBLIKI
MARZEŃ
Korba: Jak to jest być
człowiekiem, na którym wychowało się całe pokolenie?
Grzegorz Ciechowski: Nie wiem, co się odpowiada
na takie pytanie. Jeśli jest to prawda, że wychowało
się na mnie całe pokolenie, to staram się w sobie
takiego przeświadczenia nawet nie podtrzymywać, ale
zabiegać ciągle o nowych ludzi. Inne myślenie byłoby
podstawą do uznania siebie za kogoś, kto już zrobił
tak wiele, że właściwie nic już dalej robić nie
musi. A to prowadzi do syndromu "odbitej
palmy".
K.: A wtedy miałeś świadomość, że z Ciebie
wyrasta kolejne pokolenie? Jeśli tak, to czy nie bałeś
się popełnianych błędów?
G.C.: W pewnym momencie pojawiła się jakaś
odpowiedzialność, zdałem sobie nagle sprawę, że
mogę wpływać na reakcję młodych ludzi. Pamiętam,
że wtedy bardzo mnie śmieszyły sarkastyczne pytania
dziennikarzy z cyklu: "Czy pan sądzi, że te
pańskie teksty trafiają do piętnastek, które tylko
modlą się do pańskiej grzywki?". Trafiały
i miałem tego świadomość. Dostawałem wiele listów,
nieraz bardzo otwartych, które młodzi ludzie wysyłali
całymi seriami, i w których opowiadali, jak
przeżywają to co robię, w jaki sposób przeżywają
inne rzeczy, a potem to już nie były normalne listy,
jakie się pisuje do swojego idola, tylko rodzaje
pamiętników. Rzadko wtedy odpisywałem, bo to było
niemożliwe, a poza tym z natury jestem leniem. Teraz
o wiele łatwiej kontaktuję się elektronicznie.
Potem przyszły lata 90. i okazało się, że stary
charakter pisma, którym do tej pory opisywaliśmy
świat, tak naprawdę do nikogo już to nie trafia. Pewne
pokolenie odeszło, przestało chodzić na koncerty,
ludzie założyli rodziny i zajęli się zdobywaniem
pozycji. A my, chcąc nie chcąc, zostaliśmy bez naszej
armii.
Oczywiście jakaś tam "garstka" ludzi się
zachowała i nadal kupowała nasze płyty, ale ich
reakcje były już zupełnie inne. Przyjmowali po prostu
pewien produkt, który lubią. Tak musi być, ale my
musieliśmy się tego nauczyć.
K.: To tak trochę jak z polskim
kinem - łatwiej mu było przemawiać do ludzi w
czasach cenzury i szarego PRL-u niż teraz, kiedy można
mówić praktycznie wszystko i wszystkim...
G. C.: To prawda. O wiele trudniej jest
formułować proste myśli i jednocześnie skupiać
emocje ludzi. W czasach PRL-u wszystko było białe albo
czarne. Teraz jest zdecydowanie za dużo kolorów,
a wybory nie są takie proste.
K.: Czy piosenkę "Nie pytaj o Polskę"
mógłbyś napisać dzisiaj?
G.C.: Nie sądzę. Chociaż i dzisiaj zadaję
sobie wielokrotnie pytanie: o bezpieczeństwo,
o skorumpowanych polityków itd. Ale gdy powstawała ta
piosenka - w drugiej połowie lat 80. - to był bardzo
specyficzny moment. Nam wszystkim wydawało się, że
nastąpił bezruch i że nie ma niczego, co by dawało
nadzieję na szybkie wyjaśnienie. Przynajmniej ja nie
spodziewałem się, że tak szybko to się skończy.
Wtedy właśnie mnóstwo ludzi młodych wyjeżdżało za
granicę, mówili sobie "jeśli wyjadę teraz, to
jeszcze załapię się na kawałek życia jako młody
człowiek". Pamiętam te klasy, które
zdziesiątkowane spotykały się 10 lat po maturze.
Ludzie stąd uciekali. Ja nie miałem wtedy specjalnie
wyboru, za swój warsztat uważam słowo i nie
wyobrażam sobie, że nagle musiałbym pisać po
francusku czy po angielsku. Poza tym już miałem "w
depozycie" napisane rzeczy dla tej publiczności.
I ten argument mi wystarczał. A "Nie pytaj
o Polskę" było rodzajem usprawiedliwienia mojego
nieracjonalnego wyboru pozostania. Bo wtedy ci, co
wyjeżdżali, mówili, że postępują racjonalnie.
I okazuje się, że tak naprawdę nie mieli racji.
K.: Pamiętam reportaż z "Trójki"
o tym, jak terroryzujesz sąsiadów zamykając
i otwierając klatkę schodową tylko w określonych
godzinach. Wiele ludzi wtedy uwierzyło w Twój
despotyzm?
G.C.: To był przełom roku 1983/84, moment, kiedy
Republika najpierw wyniesiona na najwyższe piedestały,
nagle zaczęła być atakowana. Wszystkie
"ochy" i "achy", które były
formułowane jeszcze kilka miesięcy wcześniej,
zamieniły się w krytykę. I kiedy okazało się, że
możemy zrobić o tym materiał do "Trójki",
to wpadliśmy na pomysł, żeby to zrobić w taki
właśnie sposób.
K.: Czyj dokładnie to był pomysł?
G.C.: Mój pomysł, ale rozwijaliśmy go razem.
Napisaliśmy scenariusz ze Zbyszkiem Ostrowskim, wtedy
korespondentem "Trójki" z Bydgoszczy.
Chcieliśmy zrobić prowokację, coś w stylu Orsona
Wellesa i jego pomysłu z radiową historią
o najeździe Marsjan. W tamtych latach panowało
przeświadczenie, że kompletnie mi odbiło po sukcesie,
wydawało się więc, że nie ma nic lepszego, jak
wtłoczenie mnie w rolę "sodówy
w socjalistycznym wydaniu". Jako gwiazda
mieszkałem w bloku na osiedlu wielkopłytowym. Klatka,
w której mieszkałem, zawsze była cała wysmarowana
napisami, o co wieczne pretensje mieli do mnie
sąsiedzi. Przychodził dzielnicowy i kazał mi te
napisy zamalowywać, a ja go odsyłałem do
administracji, żeby założyła domofon. Pamiętam też,
że kiedy szedłem po osiedlu biegała za mną, jak
w wiosce murzyńskiej, grupka dzieciaków wykrzykująca
hasła w stylu "biała flaga w czarne pasy,
Republika to...". To wszystko można było znosić,
ale gdzieś ta cierpliwość się kończyła.
Kiedy przyszła więc okazja, to pomyślałem: "jak
już tak chcą, to niech tak mają"
i przygotowaliśmy bombę. Udało się. Reportaż miał
bardzo fajną formę i był całkiem zgrabnie zrobiony.
No i część ludzi w to uwierzyła. Powiem więcej,
niewielu było takich, którzy od razu nie uwierzyli.
K.: Lata 90. to były koncerty,
zupełnie odmienne od tych dzisiejszych. Zespoły
starały się nawiązać kontakt z publicznością,
natomiast Obywatel G.C. wręcz przeciwnie. I mimo że
mógł być fajny, czuło się, że między wokalistą
a publicznością jest duży dystans. Zawsze się tak
izolujesz?
G. C.: Wychodzę z założenia, że to, co gramy,
ma szansę być intensywnie przeżywane przez
publiczność, im intensywniej my to przeżywamy. Kiedy
poddajemy się jakiemuś transowi, to on powinien być
zaraźliwy, powinien przechodzić na publiczność, bo
podczas koncertu kontakt jest tak naprawdę kontaktem
drugiego stopnia. Na koniec i tak się odzywam:
przedstawiam muzyków, dziękuję publiczności - ale to
jest już tylko skwitowaniem tego, że medium
zakończyło spotkanie z duchem i teraz widać
normalnego człowieka. Oczywiście bez żadnego
nawiedzenia.
Pytanie o kontakt z publicznością stawialiśmy sobie
na początku, kiedy Republika była zupełnie
zmechanizowana - czterech facetów stojących wyłącznie
w białych światłach - i już wtedy nie było mowy
o tym, żeby wykonywać w stronę widowni jakieś
gesty. Nikt z nas nie miał tego rodzaju otwartości,
znaliśmy dokładnie pole, w którym możemy wiarygodnie
działać i za to pole postanowiliśmy nie wykraczać.
Nie chcieliśmy biegać po scenie i krzyczeć
"teraz wy!!!". I w końcu przyzwyczailiśmy do
tego publiczność.
K.: Masz swoją ulubioną publiczność, dla
której szczególnie lubisz grać?
G.C.: Tak. Na pewno nie jest to publiczność
przypadkowa, czyli festynowo-plenerowa, dla której
często nam przychodzi grać. Jest teraz mnóstwo takich
imprez, są bardzo dobrze przygotowane technicznie,
przychodzi dużo ludzi, z czego, powiedzmy, może 10
procent to ci, którzy przyszli na Republikę, a reszta
przyszła z rodzinami na kiełbaski i piwo. I trzeba
ich bardzo długo przekonywać do siebie, a potem i tak
pozostaje pewien rodzaj niepewności, czy oni na pewno
pamiętają, na czyim koncercie byli. Bo kiedy w pewnym
momencie po koncercie podchodzi do mnie uśmiechnięta
pani i mówi "Panie Grzegorzu, ja też jestem
Markowska"... to myślę sobie: "no to
nieźle".
K: Czy jest taki utwór, który chciałbyś
napisać. To znaczy słyszałeś go i mówiłeś:
"szkoda, że to nie ja"?
G.C.: Miałem takie uczucie. Tak było
z niektórymi piosenkami Marka Grechuty i z płytą
"Nocny patrol" Maanamu. Pamiętam, że Kora
dała mi dopiero co zgraną płytę. Słuchałem jej
przez całą drogę z Krakowa do Torunia i nie mogłem
się oderwać. Wydaje mi się, że więcej tego rodzaju
doznań było w latach 80. niż potem, ale to ma chyba
związek ze stępieniem mojej wrażliwości. Z wiekiem
przecież tępiejemy.
K.: Skąd wzięło się brzmienie
Republiki? Myśleliście nad tym wcześniej, czy była to
metoda prób i błędów?
G.C.: Jeszcze inaczej. Zaczęliśmy w 1980 r.,
przez pół roku pracowaliśmy nad całym repertuarem,
który ujrzał światło dzienne w kwietniu 1981 r.
Graliśmy koncert w klubie "Odnowa" i był to
koncert do luftu. Z całego, wtedy godzinnego
repertuaru, do dziś została tylko jedna piosenka:
"Biała flaga". Byliśmy zdruzgotani.
Zaczęliśmy od początku i wtedy poszło nam już
szybko; trzy, cztery miesiące i wiedzieliśmy, co mamy
dalej grać.
A wcześniej słuchaliśmy tego, co znajomi zapaleńcy
wozili pod pachami. W klubach studenckich były wtedy
spotkania dwa razy w tygodniu, ludzie prezentowali na
nich "odkryte" płyty i tak poznawaliśmy
zachodnią muzykę. Tak poznaliśmy The Stranglers.
I na tych dwóch rzeczach powstała nasza pierwsza płyta
i koncerty. Jesienią 1981 r. zaczęła już o nas,
jako o "odkryciu", pisać prasa. No i potem
gwałtowny stop związany ze stanem wojennym. Znowu więc
zamknęliśmy się w piwnicy i ze świadomością, że
nic nie przejdzie, bo wszystkie teksty były
ocenzurowane, graliśmy tylko próby. I wtedy urodziło
się sporo nowych rzeczy. To była dobra strona tych
czarnych czasów w czarnej piwnicy.
K.: Wspomniałeś też o studentach. Czy bardzo
się zmienili od tamtego czasu?
G.C.: Nie mam teraz dobrego wglądu w to
środowisko, ale myślę, że tak naprawdę niewiele się
może zmienić. Mogą się zmienić zewnętrzności, ale
ludzie w tym wieku, z takim otwartym umysłem,
wrażliwością, o takim stanie majątkowym nie mogą
się bardzo różnić od tych, którzy byli tacy sami 20
lat temu. Teraz też mieszkają w akademikach,
zaczynają jakieś wybory życiowe... Nie wiem, jak jest
z klubami studenckimi. Teraz trochę mitologizuje się
te kluby sprzed lat. Wtedy było kilka osób, które
dysponowały jakimiś środkami, lokalami
i możliwościami organizacyjnymi, a wokół nich
kręcili się ci, którzy właśnie zakładali zespoły
teatralne czy muzyczne. Kiedy zespoły
"dorosły", musiały w takim klubie
przynajmniej raz wystąpić, żeby spłacić długi,
które zaciągnęły korzystając z tych pomieszczeń
i sprzętu.
Nie wiem jak jest teraz, czy to wszystko się już
zupełnie skomercjalizowało, czy nie. Ale wydaje mi
się, że nie, bo ludzie są skazani na pewien rodzaj
dojrzewania i kombinowania, jak zrobić coś fajnego
i innego.
K.: A czy nie jest tak, że teraz wszyscy idą na
łatwiznę albo po prostu jest im łatwiej?
G.C.: Pewnie tak. Chociaż łatwiejszy może być
tylko dostęp do pewnych środków, ale na pewno nie jest
łatwiej zrobić coś oryginalnego.
K.: A dzisiaj, czy widzisz zespół, który idzie
w Wasze ślady?
G.C.: Pójść w nasze ślady, oznaczałoby nie
grać tak jak my, tylko powiedzieć coś oryginalnego,
zagarnąć ludzi do siebie mocnymi tekstami. Myślę, że
w latach 90. podobnie było z zespołem Hej. Ale
ciągle jeszcze czekam, bo nie ma co ukrywać, że jeśli
chodzi o pierwszoligowy format, to w latach 90. nie
mieliśmy dużo takich zespołów. Pojawiały się na
chwilę i przepadały. Szansę zdobycia publiczności na
dłużej miała Justyna Steczkowska, ale zniechęciła
ją swoimi wyczynami medialnymi.
K.: Jakie plany na przyszłość?
G.C.: Na pewno Republika musi nagrać płytę.
Czas najwyższy. Poza tym piszę też muzykę filmową,
teraz do "Wiedźmina".
Rozmawiała Agnieszka Drozd
Magazyn
Studencki "Dlaczego"; Opublikowano: Luty 2002
|